Don Det – 4000 Wysp
Jaka jest różnica między podróżnikiem, a turystą? Przede wszystkim taka, że podróżnik może zmienić miejsce swoich wypraw lub ułożyć całkowicie inny plan niż pierwotnie zakładał, jest spontaniczny w swoich działaniach, jedynym słowem elastyczny. Jako turysta nie masz za dużego pola manewru – możesz pojechać na wycieczkę ze swoją grupą zorganizowaną przez Itakę lub zostać na miejscu i pić od 10 rano alkohol przy hotelowym basenie.
Z Dawidem akurat byliśmy elastyczni i wychodziło na to, że będziemy musieli ponownie zmienić cel naszej podróży. Z powodu tego choroby tropikalnej Dawida, zamiast do lekarza udaliśmy się na wakacje by odpocząć. Z upływem czasu mogę stwierdzić, że był to strzał w dziesiątkę. Nasza podróż jak zawsze zaczęła się rano. Po opuszczeniu recepcji, szliśmy beztrosko poboczem Pakse i wypatrywaliśmy Tuk-Tuków. W końcu na horyzoncie pojawił się jeden i momentalnie się zatrzymał, prawdopodobnie jego uwagę przykuły nasze plecaki wypchane po brzegi dolarami według jego niezawodnego instynktu.
Zatrzymał się, patrzy na nas i się uśmiecha. Więc zaczynam swoją mantrę.
– We are looking for bus station, can you take us there ? – pytam
Kierowca na moje pytanie odpowiada uśmiechem, więc powtarzam pytanie, może głuchy czy co? Albo jego angielski nie banglał tak jak trzeba. Niestety na moje drugie pytanie też odpowiedział uśmiechem. Na co Dawid się wkurzył, wyciągnął kartkę papieru, poszukał w miarę stabilnej powierzchni do rysowania, która okazała się moimi plecami i narysował mu budynek i autobus, po czym pokazuje taksiarzowi Tuk Tuka, który dalej nie wiedział gdzie chcemy jechać, a nawet nie znał takiego miejsca, na co machnęliśmy mu ręką „jedź Pan” i pojechał. Przysięgam był to chyba najbardziej niekumaty szofer jakiego spotkałem w Azji, za to następny mówił po angielsku więcej niż zwyczajne „yesnoł” i zawiózł nas gdzie chcieliśmy.
Na pseudo dworcu kupiliśmy bilety w stronę Don Det, jakiś gościu nas zawołał do najpopularniejszego transportu w Azji czyli „songthaew”, bagaże wrzucił na górę, a nas upchali z pozostałą dwudziestką osób na pace i ruszyliśmy. Z podróży tej pamiętam tyle, że było gorąco, mało miejsca i dużo kurzu, lecz problem się rozwiązał ponieważ część pasażerów zauważyła, że Dawid ma żółte oczy i dyskretnie się od nas odsunęła trzymając całą drogę rękę na ustach jakby to miało ich ochronić przed okrutną chorobą tropikalną jaką Dawid w sobie hodował. Podróż minęła nam nawet szybko, kiedy nasz środek transportu zatrzymał się na ulicy przypominającej opuszczone miasteczko z dzikiego westernu, zostaliśmy poinformowani, że dalej już tylko rzeka i trzeba zapłacić za przeprawę.
Więc tak też zrobiliśmy. Plaża na brzegu wyglądała odrobinę obskurnie, po niskim poziomie wody było widać, że panowała pora sucha, a ja byłem ciekawy czy Don Det będzie perełką tak jak to ludzie opisywali czy wyrastającymi 4000-cy kępek trawy z Mekkongu. Przy samym brzegu można znaleźć nie jednego przewoźnika, który nas przeprawi. Opłata, o ile pamiętam, nie była wysoka, wynosiła wtedy symboliczne 15 BHT. Podzielę się z Wami tym, że podczas płynięcia rzeką Mekkong w stronę wyspy, woda zaczyna się zmieniać, z początku odrobinę mulista, na środku zmienia się w piękny odcień o kolorze turkusowym, ciekawostką jest też to, że na tym odcinku rzeki żyją delfiny rzeczne, które przy odrobinie szczęścia można zobaczyć.
Witamy na Don Det, krainie tysiąca wysp
Niestety podczas całego naszego pobytu tyle szczęścia nie mieliśmy, a delfiny widziałem jedynie na zdjęciach słabej rozdzielczości w niejednym z biur turystycznych mieszczących się na wyspie. Gdy przycumowaliśmy do wyspy i wyskoczyłem na plażę byłem ponownie w szoku. Tym razem zaskoczył mnie piasek-był biały, wyglądał jak mąką i prawie go nie czułem gdy maszerowałem w stronę głównej ulicy. Główna ulica Don Det po wyjściu z plaży prezentuje się wspaniale, wszędzie mieszczą się bungalowy z palami wystającymi z wody i hamakami zawieszonymi na tarasie. Jeden bungalow wyglądał jak z moich puzzli, które ułożyłem w 2004 roku i obiecałem sobie, że kiedyś tam będę. Spacerując ulicą można natrafić na wszystko – na mobilne knajpki z jedzeniem, kawiarenki internetowe, seven eleven, puby, mnóstwo bungalow, hosteli i guest housów. Podsusmowując Don Det tętni życiem i radzę przed przybyciem na nią zamienić dolary na kipy ponieważ przelicznik jest słaby.
Z mnóstwa wolnych hoteli wybraliśmy Guest House murowany, byliśmy od paru dni w podróży i należał się nam pokój droższy o 5 zł od dziennego budżetu. Na recepcji siedziały dwie 10-letnie dziewczynki, które chyba miały magistra z negocjacji ponieważ nie dały mi przy targowaniu żadnych szans, ale i tak wyszło tanio za pokój. Sam pokój jak na warunki w Laosie był porządny, człowiekowi po paru tygodniach w podróży i spania w spelunach naprawdę nie przeszkadzają biegające po ścianach gady czy nielegalni współlokatorzy w postaci mrówek, które kradną resztki jedzenia. Po szybkim rozpakowaniu się i pierwszym ciepłym prysznicu od „nie pamiętam jak długo” poszliśmy zwiedzić wyspę. Można ją zwiedzić na wiele sposobów, opcją dla leniwych jest wypożyczenie skutera lub roweru, ale że my mieliśmy parę dni to dosłownie całą wyspę obeszliśmy i były nawet przypadki, że po nierównościach ziemi Laosu goniły nas bezpańskie krowy.
Kolejną fajną rzeczą jest spływ na oponie od traktora, takiej samej jak w Vang Vieng tylko tutaj zabawniej ponieważ tam rzeka się powoli wije i co chwila czeka Was checkpoint na drinka, a tutaj przy wypożyczeniu opony słyszy się od właściciela, że tam w dole rzeki za 5 km jest wielki wodospad, który też jest swoistą atrakcją turystyczną, ale wracając do tego wodospadu jest on wielki i ten Pan nam nie poleca płynąć do niego, Podobno był jeden francuz, który wypił o jedno piwo za dużo na pełnym słońcu i popłynął kajakiem sprawdzić czy to mit czy prawda. Okazało się, że była to jednak prawda i miał darmowego rollercostera i pełne gacie plus gratisy w postaci połamanej ręki za głupotę. W każdym bądź razie Pan od opony radził wysiąść przy betonowym mostku. Pamiętajcie, betonowy mostek.
A jak macie ochotę na coś więcej to są i wspomniane wyżej kajaki, można też pojechać łowić ryby na cały dzień, ogólnie cały wachlarz „chill outu”. Lecz wyspa skrywa też swoje tajemnice, którymi się z Wami podzielę. Więc zaczęło się tak: zanim przystąpiliśmy do zwiedzania wyspy to mieliśmy przy sobie około 30 długopisów, parę kalkulatorów i innych upominków, które po paru tygodniach noszenia w plecaku zdecydowaliśmy się rozdać. I tak spakowaliśmy parę fantów i ruszyliśmy na spacer, który dla Dawida do łatwych nie należał ponieważ choroba dawała mu się w znaki i coraz częściej musiał odpoczywać i iść coraz wolniejszym tempem. Gdy już znaleźliśmy jakąś szkołę to była ona zamknięta, więc rozdaliśmy część długopisów napotkanym po drodze dzieciakom, oczywiście za zdjęcie (jeszcze się wtedy łudziłem, że wygram w National Geographic jakiś Grand Prix czy coś ).
Jak to w Laosie, można spotkać też mosty, które dla białasa są płatne w wysokości jednego dolara, a maszerując w bardziej niezamieszkałe tereny można spotkać bardzo dużo par z Europy, które tam mieszkają, mają wykupioną ziemię, postawioną jakąś chatę, ogród z marchewkami i dodatkiem marihuany. No bo z czego oni się utrzymują, z warzyw i owoców? Oczywiście, że nie, mają oni własną plantację, którą hodują, a następnie sukcesywnie sprzedają i tak trwają nomado-hipisi w XXI wieku na krańcu świata. Po obejściu wyspy i zapoznaniu się z jej atrakcjami wróciliśmy na szybką kolację w postaci „ciastka z kurczaka” u lokalnej kucharki, a potem udaliśmy się na zasłużone piwo.
Tamtego wieczoru rozwiązała się zagadka dlaczego wszyscy w Laosie chodzą spać o 22? Ponieważ przez cały dzień jarają jointy i mówię to całkiem poważnie. Zjawisko to zaobserwowałem już w Luang Prabang przy nowym roku Chińskim, ale te parę dni na wyspie i przebywanie z tamtejsza ludnością wyglądało raczej jakbym nie był w Azji tylko na Jamajce. Ponieważ co wchodziłem gdzieś coś zjeść ktoś mi dawał widelec, łyżkę i jointa. Idę na piwo, ktoś mi podaje jointa, idę do kawiarenki internetowej ktoś siedzi obok mnie i zero jakiejkolwiek krępacji- pali jointa, nawet jak szedłem kupić bilety do Kambodży na autobus to sprzedawca negocjował ze mną paląc zioło.
Więc odpowiedź na zagadkę Laosu, dlaczego każdy idzie spać o 22 jest taka, że po prostu palą za dużo marihuany, ale o tym już w przewodnikach zapominają napisać. Jedynie na co się można natknąć z opisem Don Det to określenia „fajna wyspa”, „chill out”, „było fajnie ale nie pamiętam”.
Serio. Zresztą zastanawiałem się czy podjąć ten temat, który w Polsce jest jeszcze tabu, a niektórzy czytelnicy mogą pomylić pojęcia i pomyślą, że daję w żyłę J. Jednak ja jak najbardziej polecam Wam Don Det. Uwielbiałem siedzieć na plaży i jeść arbuza, a gdy miałem zachciankę to wskakiwałem na moją wielką dętkę i płynąłem biegiem rzeki wypatrując betonowego mostu. Sam powrót z wyspy jest prosty, wystarczy pójść do jednego z biur podróży i wynegocjować bilet do Kambodży, najpopularniejsze kierunki to Phnom Penh oraz Sieam Reap. Acha… i tak na koniec, jak jeszcze tam będziecie zamawiali kurczaki to patrzcie się na co drugi kawałek kurczaka, bo czasem zamiast udka trafi się główka.
Strona pięknie ewoluowała odkąd tu byłem ostatni raz, gratulacje 🙂 Jak zwykle wpadłem popatrzeć na piękne fotki miejsc, które kiedyś zamierzam odwiedzić.. póki co cel daleki ale trzeba marzyć