O przejściu granicznym w Kambodży

Przejście Graniczne

O przejściu granicznym w Kambodży

Moja historia, wielkimi krokami zmierza do szpitala tzn. do końca. Lecz zanim to nastąpi pozostaje jeszcze opisać dość zabawną historię na przejściu granicznym w Kambodży.
Lecz zanim przedstawię fakty w chronologicznej kolejności, które będą tak suche niczym kawały Karola Strasburgera w Familiadzie.

Więc najpierw będzie trzeba wydostać się z Laosu. Wcześniej pisałem już, że są organizowane przez biura podróży autobusy wielkości kiosku ruchu. Więc jeśli jesteśmy na Don Det to nasze kroki kierujemy tam, oczywiście podczas rozmowy będą chcieli nas naciągnąć na 101 sposobów, czyli „tutaj, na ten dzień, nie ma biletu” ale zaraz okaże się, że jest tylko trzeba więcej zapłacić.  I tak moi drodzy życie się toczy dla białego turysty w Azji codziennie. Więc moja rada na zakup taniego biletu w każdym biurze podróży jest taka: wchodzimy do biura niczym Bruce Lee w „Wejściu smoka” i pytamy się uprzejmie „how much?”. W tym samym czasie przedstawiciel biura podróży swoim skanerem w oczach szacuje na ile może nas naciągnąć. Przypominam, że im dłużej gościu myśli nad ceną, tym bardziej chce Cię naciągnąć, ponieważ  on ma z góry ustaloną cenę. I tak z 13 dolarów zjechaliśmy do 10$ za kurs aż do stolicy Kambodży Phnom Penh. Na koniec zostałem jeszcze spytany czy nie chcę wykupić dodatkowego pakietu z wizą, który kosztuje 5 dolarów i dzięki niemu nie będę musiał stać w długich kolejkach na odprawie granicznej. Podziękowałem jegomościowi i udałem się z Dawidem po raz ostatni na plażę, bo jutro z rana czekała na nas kolejna przygoda.

Tak oto prezentuje się Kambodżańska Wiza.
Tak oto prezentuje się Kambodżańska Wiza.

Wczesnym rankiem byliśmy już w umówionym miejscu i czekaliśmy na łódź, która miała nas zabrać na stały ląd wraz z połową Nomadów z całego świata która, opuszczała wyspę razem z nami. Sama przeprawa przebiegła sprawnie jak na płynięcie łodzią, w której non stop gasł silnik ale w końcu dotarliśmy do brzegu. Ulica, która jeszcze parę dni temu była pusta i porównywałem ją do opuszczonego miasteczka na dzikim zachodzie, teraz tętniła życiem. Dookoła było pełno rybaków, przyjeżdżały nowe tłumy ludzi z całego świata, które mijały się z tymi wracającymi lub udającymi się w inne zakątki świata.

O przejściu granicznym w Kambodży
Po drugiej stronie brzegu rankiem.

Na autobus, który miał nas zabrać do Phnom Penh trzeba było poczekać więc urozmaicałem sobie czas robiąc ostatnie zdjęcia w Laosie, nawet wtedy było dość pochmurno jak na środek lata ale w powietrzu 30 stopni było obowiązkowo. Po dwóch godzinach czekania, ogór, który miał nas zabrać, dotarł na miejsce. Bagaże zostały wrzucone,  miejsca zajęte, kierowca krzyknął coś po swojemu i po niecałej godzinie już byliśmy na granicy Laosu z Kambodżą. O przekrętach z wyłudzaniem pieniędzy na granicy Laosu z Kambodżą czytałem już wcześniej na innych stronach lub blogach podróżniczych, jednym słowem są one „legendarne” . Zaczęło się od tego, że kierowca, który nas podwiózł pod granicę oznajmił wszystkim ludziom w autobusie, że muszą się oni udać po pieczątkę oznaczającą opuszczenie wspaniałej Republiki Ludowo Demokratycznej Laosu, ponieważ na granicy w Kambodży będzie to sprawdzane, no i fala ludzi wylewa się z autobusów i idą w stronę drewnianej budy z połamanym szlabanem, w której siedzi strażnik i daje pieczątki do paszportu. I tutaj już zaczyna się przekręt między strażnikami granicznymi z Laosu i Kambodży, dodam też, że pakiet VIP, który można kupić wcześniej przy zakupie biletu „łapówkę ma wliczoną w cenę biletu” więc tutaj do spółki dochodzi również przewoźnik. I tak stoimy przy tym okienku z paszportem, czekamy grzecznie na naszą kolej i gdy tak czekałem cierpliwie, zauważyłem, że większość pasażerów, którzy z nami byli w autobusie, ma swoje plecaki.  W tym samym momencie obracam się do Dawida i lekko spanikowany pytam „wyciągnąłeś plecaki z autobusu?”, Dawid odpowiedział mi, że „nie” i w tej samej chwili za jego plecami widzę obraz odjeżdżającego autobusu w stronę Don Det, więc ruszyłem niczym maratończyk w biegu na 500metrów i krzyczę „stóóóój, kurwaaaaaa” emocje sięgają zenitu, a ja biegnąc w sandałach po nierównej powierzchni, pędzę jakby mnie sam lew gonił. Zrównałem się z busem i zacząłem walić w jego bok krzycząc do gościa by się zatrzymał, gdy spojrzałem do góry zobaczyłem, że jestem sensacją, ponieważ cały autobus był wypełniony japońskimi turystami, którzy  zaczęli masowo robić mi zdjęcia jak biegnę z autobusem. Wśród oślepiających fleszy  kierowca w końcu zajarzył i się zatrzymał, wytłumaczyłem mu dlaczego był przeze mnie goniony próbując przy tym nie wypluć płuc. Nad głową kierowcy zapaliła się żarówka, która oznaczała, że zajarzył o co mi chodzi i otworzył luk, w którym zacząłem  intensywnie grzebać.

O przejściu granicznym w Kambodży
Mniej więcej tak wyglądałem goniąc autobus.

Okazało się, że „pojebały” mi się autobusy, ponieważ mój tak samo wyglądał i z tego co mi kierowca powiedział czekał już po Kambodżańskiej stronie granicy z bagażami w środku. Nie mogąc uwierzyć w to co zrobiłem wracałem pod budę z celnikiem, przy której kolejka oczekujących na pieczątkę się zmniejszyła, a reszta ludzi biła mi brawo bo dawno chyba nie widzieli Polaka ścigającego autobus.

Sama odprawa w Laosie wygląda tak, że dajemy paszport celnikowi, a on skromnie odpowiada „one dolar”, na co większość ludzi mu tego dolara płaci, a część, która była tu już wcześniej wie jak ten mechanizm działa i po prostu się zlewa, a pieczątkę dostaje nie płacąc dolara. Gdy już dostaniemy pieczątkę to przechodzimy pod szlabanem machamy celnikowi  „pa,pa” i idziemy w stronę granicy z Kambodżą. Aktualnie jest do przejścia jakieś 200 metrów ziemi niczyjej między tymi dwoma państwami. Po środku drogi na ziemi niczyjej jest rozłożony  stolik, przykryty białym obrusem, i stoi przy nim dwóch panów ubranych w białe stroje malarskie, oczywiście obowiązkowo mają na sobie maseczki oraz fartuszek by wyglądać w miarę profesjonalnie. Część osób się przy nich zatrzymywała, część brnęła dalej w stronę granicy z Kambodżą. U mnie ciekawość zwyciężyła, przede wszystkim z racji tego, że Dawid miał żółtaczkę, do tego miał żółtą skórę, żółte oczy i ogólnie wyglądał marnie, a jeśli ci Panowie specjalizują się w chorobach tropikalnych to na pewno coś zauważą.

O przejściu granicznym w Kambodży
Jeden z oddziałów biura podróży Itaka w Laosie.

I tak podchodzimy do stolika. Dr House z Kambodży każe nam usiąść, podaje nam jakąś wymiętoloną kartkę po czym karze nam się wpisać, my nic nawet nie mówimy bierzemy oddech i wpisujemy się na listę jako Maria Konopnicka i Jack Sparrow, następnie pseudo lekarz z aktorską wprawą kieruje na nas urządzenie wielkości elektronicznego termometru, albo nawet to był termometr, które wydaje odgłos „PiiiiiiK”.  Po czym patrząc się na mnie i na Dawida, wystawia diagnozę „You OK !  two dolars”. Przysięgam, że wtedy prawie pospadaliśmy ze śmiechu z krzeseł, baaa nawet za to przedstawienie zapłaciliśmy po dwa dolary. Dlaczego? Bo chyba nigdy więcej nie zdarzy mi się holować kumpla chorego na żółtaczkę po Azji i na przejściu granicznym w środku niczego usłyszeć od gościa z poważną miną, który podszywa się pod lekarza, że wszystko „ok.” Nawet przy tym pękając przy nim ze śmiechu. Pozbieraliśmy się z krzeseł i ruszyliśmy dalej, tym razem po Kambodżańską wizę, czyli już mamy 3 dolary łapówki, a nawet jeszcze nie dotarliśmy do granicy. Buda na przejściu granicznym w Kambodży nie różniło się za bardzo od tego z Laosu, miało dodatkową wiatę obok budynku wydającego wizy i więcej chętnych na łapówki. I tak podchodząc do kolejki oczekujących moje oczy ujrzały widok następujący :

Mniej więcej tego możecie się spodziewać na przejściu granicznym w Kambodży.

Pod wiatą, przez którą przechodziła kolejka siedziało trzech gości, dwóch grubych wyjadaczy, którzy nic nie robili poza patrzeniem, oraz jednego małego krzykacza, (pewnie był synem któregoś z nich) który miał na swojej twarzy okulary niczym Tom Crusie w Top Gunie. Na stole przed nimi stała wielka, czarna waliza, a na niej porozrzucane banknoty jedno dolarowe.  Oczywiście mały ratlerek krzyczał do wszystkich mijających ludzi żeby dawali po dolarze, jedni robili to automatycznie, ktoś tam w tłumie zaprotestował ale szybko został uciszony przez ratlerka, którego angielski był tak dobry jak mój wierszyk Wigilijny po rosyjsku, którego uczyłem się w liceum. Do tej pory pamiętam aż trzy pierwsze zdania. W każdym razie, wrzuciliśmy do walizy po dolarze i ruszyliśmy dalej po wizy, które były wciągane i od razu stemplowane na miejscu. Kambodżańska wiza kosztuje 20 dolców, na granicy z Laosem aż 24 dolary, a dla prawdziwych pechowców nawet i więcej. Więc pamiętajcie ludzie, są dwa warianty podróżowania w takich miejscach- na pewniaka czyli idziemy dziarskim krokiem i wszystko olewamy jakbyśmy byli u siebie, lub po prostu zawsze mamy przy sobie drobne banknoty jedno dolarowe, które czasem mogą nam zagwarantować chwilowy immunitet przed bardzo natarczywymi osobami, które mogą nam utrudnić podróż.  I to by było na tyle z relacji z tego, co się dzieje na granicy Laosu z Kambodżą. Jeśli tam się udajcie, to już wiecie co Was czeka. Wniosek jest taki, że chłopaki w Azji są tak samo skorumpowani jak Polska drogówka z różnicą taką, że kasę biorą oficjalnie. My z Dawidem odebraliśmy nasze paszporty i ruszyliśmy do autobusu, który czekał na nas po to by ruszyć dalej w drogę do stolicy Kambodży- Phnom Penh. Do następnego rebiata. Jeśli mieliście też podobne przygody na przejściu granicznym w Kambodży to proszę podzielcie się nimi – tylko proszę o takie z jajem i dużą dawką czarnego humoru.

O przejściu granicznym w Kambodży
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Przewiń do góry