Laos – Speed Boat
Obudziliśmy się rano, powiedziałbym nawet skoro świt ale czasem trzeba poświęcić parę godzin snu dla dobra przygody, zwłaszcza gdy nie chcesz przegapić jedynej łodzi wypływającej z wioski, która w dodatku nie ma ustalonego grafiku ponieważ sam właściciel nie wie o której, a nawet czy w ogóle chce mu się wypłynąć.
Dlatego wraz ze wschodem słońca wyruszyliśmy w stronę portu, w którym podobno można wynająć speed boat. Co jakiś czas próbowaliśmy zagadać do przypadkowego tubylca czy jeszcze daleko, po niecałej godzinie marszu gdy człowiek pyta kolejnego ulicznego sprzedawcę grillowanego mięsa niewiadomego pochodzenia czy jeszcze daleko do portu, a on odpowiada coś w stylu „yesmaybenoł” to można rozważyć opcję tuk-tuka.
Nasz niecny plan rozwiał przejeżdżający obok nas songthaew z brytyjskimi i amerykańskimi pasażerkami, z którymi jechaliśmy dzień wcześniej do Chiang Kong. Dalej rozmawiały tak samo, jak je zostawiliśmy czyli „cool, yeaaah, łaaał”. W takich sytuacjach człowiek nie chce zatrzymywać taksówki i przechodzić przez tortury po raz drugi. Doszliśmy do wniosku, że jak one jadą w tamtą stronę to port też tam musi być i prostą dedukcją ruszyliśmy dalej. Po jakieś godzinie doszliśmy do wniosku, że był to jednak zły pomysł i tym razem złapaliśmy tuk-tuka, który zawiózł nas do portu.
Człowiek jak myśli o porcie to wyobraża sobie łodzie, betonowe molo, różne zabezpieczenia żeby przypadkiem dziecko nie utonęło lub komuś nie stała się krzywda, niestety widząc port, a raczej przystanek wodny w Houy Xai doszedłem do wniosku że Francuzi, którzy okupowali Laos tak daleko się nie zapuścili.
Naszym oczom ukazał się drewniany barak z powybijanymi szybami, niedaleko kas leżała niezamaskowana ludzka kupa, a informacja z godzinami odpływów była tak nieczytelna, że chyba została powieszona na równi z wydaniem pierwszego singla Michaela Jacksona.
Stoi tak człowiek i wypuszcza z siebie powietrze, potem dodaje bezradne „yyyyyeeee” na otaczający go krajobraz i rusza do grupki facetów wylęgujących się na hamakach lub innych przedmiotach służących im za krzesła do podparcia czterech liter.
Podchodzę do gości i pytam się po angielsku:
– We’re looking for a Speed boat to Luang Prabang, is it the right place? – zapytałem
– Yyyyyyyyymmm? Speed boat ? – odpowiedział mi pytająco facet na hamaku
– Hahahahah – skomentował drugi
– Yes – odparł trzeci – prawdopodobnie najmądrzejszy z nich wszystkich
– At what time and for how much? – zapytałem
W tym czasie zaczęła się żywa dyskusja pośród nich, a po niej padła odpowiedź:
– 10 o’clock and 40 $ – odrzekł mi najmądrzejszy z bandy
Popatrzyłem na zegarek była 9.30, no to zbiję sobie cenę do 35 $, pomyślałem.
-Ok, maybe me and my friend, we pay 35 $ huh ?
– Two people – Two tickets, cheap cheap – byłem na 90 % pewien, że pójdą na układ, który zawsze się sprawdzał
I nagle wszystkie wieśniaki, które tam koczowały zaczynają się ze mnie śmiać jakbym im powiedział najśmieszniejszy kawał na świecie.
– Noł – odparł negocjator ocierając oczy z łez.
Odchodząc od grupki pomyślałem „WTF? Co to było?!”. Już Wam wyjaśniam co to było. Okazuje się, że ludzie z Laosu to największe nieroby na świecie, dlatego Francuzi woleli zatrudnić do budowy Wietnamczyków czy inne ludy Azji południowo – wschodniej, niż obiboków z Laosu.
Normalny Azjata myśli, że jak biały do niego podbije to kalkuluje na ile może Cię naciągnąć, ale też ma na uwadze to, że jeśli da Ci za wysoką cenę lub z niej nie zejdzie to nie zarobi nic i będzie głodny. Dlatego negocjując z outsiderem z zachodu spuszcza z ceny gdy wie, że nie zarobi. Drogie Panie i Panowie, na północy Laosu jest całkiem inaczej. Po pierwsze, niektórzy traktują białego jakby miał na całym ciele wydzierane $$$$$, a na czole jeszcze napis „zrób mnie w konia”. I w niektórych przypadkach wiedzą też, że jeśli nie zgodzicie się na ich cenę to nikt Was nie zawiezie bo np. w tej wiosce nie ma łodzi, i tak wieśniak woli spalić dwie paczki fajek drapiąc się po tyłku cały dzień niż cokolwiek zarobić. Dlatego uważam, że Laos jest bardzo drogi, szczególnie na północy. Suma sumarum udając mi się rozbawić takich jegomości, pozostała mi opcja podróży 400 km po górach z buta, dlatego wyciągnęliśmy portfele i zapłaciliśmy sumę, jaką sobie życzyli. W naszym przypadku było to 40 dolców.
Było już grubo po 10, my nadal nie byliśmy na łodzi, więc podbiłem ponownie do ziomków z Laosu i pytam się „kiedy?”. Uzyskałem odpowiedź, że tym razem o 11. I znów było to nieprawdą bo oni wyznają zasadę „im więcej osób tym lepiej”. Kiedy w pseudo porcie zebrała się odpowiednia ilość osób, facet, który ze mną gadał stwierdził, że jest ok i zaprasza do kasy po zakup biletu, który własnoręcznie wypisał w zeszycie i oderwał z kawałkiem kartki. Taki bilet chowamy głęboko do kieszeni i udajemy się do portu, w którym wszystkie łodzie są przywiązane do siebie. Zabezpieczamy nasz plecak przed słońcem i wodą, najlepiej narzutą przeciwdeszczową, która jest schowana w plecaku i podajemy ją do naszego drajwera, który umieszcza cały sprzęt na dziobie wiążąc mocno linkami żeby przypadkiem nie wypadł do wody podczas najazdu na falę przy prędkości 60km/h.
Jak już doskoczymy do swojej łodzi, skacząc po innych łodziach, które są ze sobą powiązane to dostajemy kapok oraz kask ochronny a’la ZOOMO. Serio.
Od razu mówię, że jak nie macie przy sobie poduszki to załóżcie kapok na oparcie lub poproście o drugi bo oparcia są drewniane i po 6 godzinach podróży Wasze plecy nie wybaczą Wam tej decyzji.
Łodzie powoli zapełniały się ludźmi z całego świata, poznaliśmy parę z Izraela, która zaczęła swoją przygodę w Indiach i trwa już 6 miesięcy, pewnego Norwega, który bez żadnego bagażu zaczął swoją podróż, przy sobie miał tylko telefon, mp3 i mały plecak. Parę Japończyków, którzy też mieli swój gap year i zwiedzają świat, jak i Anglika, który zatęsknił za wolnością i udał się do Laosu bo go uwielbia za jego zielone tereny.
Kiedy pasażerowie byli już na swoich miejscach, wygrzewający się na słońcu cały dzień wieśniacy wsiedli do swych łodzi i je odpalili, ryk silnika był niesamowity i towarzyszył nam całą drogę więc jeśli nie macie zatyczek do uszu, zakładajcie hełmy Zoomo. Łodzie powoli się obróciły i skierowały na sam środek rzeki Mekkong. Nagłe przyśpieszenie silnika wgięło moje plecy w drewniane oparcie, zabolało mnie to tak mocno, że musiałem sobie tłumaczyć, że pewnie tak czują się astronauci przy lotach w kosmos. Speed boat ruszył, a ja miałem retrospekcje sprzed 10 lat…
Siedziałem i oglądałem film, w którym pewien wojskowy płynął w górę rzeki z misją by zabić pułkownika, który postradał zmysły. Tak, jednym z moich ulubionych filmów jest „Czas Apokalipsy” nakręcony przez Francisa Forda Copole na podstawie książki „Jądro Ciemności” Josepha Conrada.
Przez bardzo długi czas marzyłem by być jak kapitan Willard i płynąć w górę rzeki po wijącym się Mekkongu, jeszcze jakby akompaniowała mi kapela „The Doors” to już była by życiowa miazga.
Powiem szczerze, że wtedy, podczas tej podróży jedno z moich marzeń z dzieciństwa się spełniło- płynąłem po wijącym się Mekkongu, prosto w nieznane, bez określonego planu i noclegu, a na ipodzie przygrywała mi piosenka The Doors „ The End”. Byłem bardzo szczęśliwy, że sam to osiągnąłem, za swoje pieniądze, a jeszcze tyle drogi przede mną. Dlatego myślę, że takie chwile są kwintesencją podróży, której się nie zapomni nigdy w życiu.
Wracając do podróży, napiszę, że jest to niesamowite uczucie, nawet nie byłem zły gdy po 15 minutach zacumowaliśmy do brzegu i z dwóch łódek przenieśli plecaki do pozostałych dwóch i kazali ludziom siadać podwójnie i w pozostałą drogę ruszyło